1. Na wielką Wieżę strumieniami spada deszcz.
Woda spływa po dachówkach i rynnach,
bulgocze w kanałach, gubi się w pienistych
wirach hen po gargulcach aż do studni, które
otwierają się w stromych fundamentach.
Ze swojego niewielkiego okna nadaremnie
wpatruję się w tę ogromną, mglistą pustkę,
w której błyszczą srebrzyste, grube sznu-
ry deszczu. Zresztą powietrze jest prawie
zawsze przyćmione i nawet w pogodne dni
z tych przyprawiających o zawrót głowy wy-
żyn rzadko kiedy widać falistą równinę, na
której wznosi się Wieża.
Czasami jednak z Zachodu zrywa się porywi-
sty wiatr, syczy wśród łuków i strzelistych
pinakli, potrząsa bramami i witrażami,
uderza w nasypy. Rozpościerają się odrętwia-
łe chorągwie, wielkie kamienne i skórzane
harfy wibrują jak wieszcze serca i cała Wieża
napełnia się pracowitym szumem. Na tle
błękitnego nieba odcinają się niezmiernie
odległe góry, słońce głaszcze strome boki Wie-
Giuseppe O. Longo
Ilustracja Jakub Woynarowski
Strażnik Wieży
ży, pozłacając jej mury i urwiste skarpy, a jej
wielki cień rozciąga się po równinie – potęż-
ny, posępny i zagadkowy. Wszyscy wyglądają
wtedy z okien, wychodzą na tarasy i balko-
ny, zaludniają galerie i belwedery i długo,
w pełnym wzruszenia milczeniu, przyglądają
się cieniowi, pokazują sobie nawzajem jego
domniemane szczegóły, próbują ustalić, gdzie
i jak oddziela się od fundamentów wieży, któ-
rej jest zarazem świadectwem i podobizną.
Ja jestem jednym z czternastu Strażników
Wieży i spędziłem większą część swego życia,
obserwując ją, eksplorując jej zakamarki,
przemierzając jej schody i korytarze. Ilekroć
jednak wyglądam na jeden z głębokich dzie-
dzińców wewnętrznych lub zatrzymuję się
w jednym z wielobarwnych ogrodów wbudo-
wanych pomiędzy wysokie mury, jej złożona
i potężna struktura zdumiewa mnie, jakbym
ją widział po raz pierwszy. Któż potrafi pojąć
Wieżę – obraz jej, skończony i przejrzysty jak
kropla rosy, zawrzeć w swoim sercu?
Odchodzę od okna, sięgam po łuk i kołczan
pełen strzał, rozglądam się po komnacie,
sprawdzam, czy w mojej sakwie są chleb, lont
i krzesiwo, i ruszam na poranną inspekcję.
Moim zadaniem jest chronić Wieżę przed
ruiną, która z powodu wieku i samych roz-
miarów ustawicznie jej zagraża. Wielkimi
ogniskami muszę oznajmiać każde pęknięcie,
każde tąpnięcie, każde obsunięcie. Nie-
zwłocznie nadchodzą wtedy załogi robotni-
ków, murarzy, cieśli i kuśnierzy, którzy – pod
nieugiętym nadzorem niektórych z naszych
Mędrców – naprawiają, przybijają, reperują
i odnawiają. Konserwacja Wieży jest trud-
nym i męczącym zadaniem, gdyż niektóre jej
części, zrobione z drzewa, skóry i materia-
łu, szybko niszczeją pod naporem wiatrów,
deszczów i częstych trzęsień ziemi, które
podważają budowlę u samych podstaw.
Z lekkiego podestu, na który wychodzą moje
drzwi, kieruję się w prawo i po kamiennych
schodkach zaczynam wchodzić wzdłuż ściany
autoportret 4 [47] 2014 | 94
2. bez okien, pnącej się w niebo i jednolitej jak
skała. Po lewej otwiera się otchłań, do której
z długimi westchnieniami wpadają strumie-
nie i małe wodospady deszczówki; dalej za
nią nasyp dręczony lizenami, belkowaniami,
kapitelami zatopionymi w ścianę – zawiła,
niemal czarodziejska mozaika stylów i nacho-
dzących na siebie architektonicznych inkru-
stacji. Stopnie są mokre, tu i ówdzie zielone od
mchu; muszę uważać, żeby się nie poślizgnąć.
Gdy wchodzę, powoli roztacza się przed moimi
oczyma rozległa i wielowarstwowa panorama
tej olbrzymiej budowli i jak zwykle zadaję
sobie pytania, na które nie ma odpowiedzi:
Kto zbudował Wieżę? I dlaczego? Czy prawdzi-
wa jest legenda wielkich Mistrzów? Funkcja
i znaczenie niektórych części Wieży już nam
umykają, ba – cała ona jest dla nas tajemnicą
z kamienia i kryształu, stanowi wyzwanie dla
naszego zrozumienia.
Wystarczy jedno niepokojące pytanie, by
zaprzątać noce, które nam zostały do śmierci:
Dlaczego nie możemy wyjść z Wieży? Jakiż to
milczący i nieugięty zakaz zabrania nam scho-
dzić aż do jej kamiennych skarp, wychodzić
na niezmierzoną równinę, z kołaczącym ser-
cem spacerować długo wśród kamieni i zarośli
i odwrócić się wreszcie, by móc ją obserwować
z oddali – to nasze miejsce zamieszkania; by
zyskać nareszcie pewność, że ona rzeczywiście
wznosi się pośrodku rozległego płaskowyżu;
by móc się zachwycać jej kształtem, będącym
już przedmiotem tylu roztrząsań i domnie-
mywań, i jej kolorem? Ci, którzy podjęli
próbę i zapuścili się w głuche korytarze, po
stromych schodkach, po śliskich kanałach,
zawrócili zlęknieni, opowiadając o jaskiniach,
o niezmierzonych studniach, o głośnym
kapaniu kropel w pokrętnych wnętrznościach
kamienia…
Doszedłem do galerii zawieszonej nad sza-
rzejącą przepaścią. Przeciwległa ściana pode
mną niepokoi rytmem karniszy i rynien,
dostrzegam odległe ażurowe mury prześwie-
tlane oknami i podcieniami, deszcz dzwoni
o chybotliwe mosty sznurowe zawieszone nad
przepastnymi szczelinami.
Znowu zaczynam wspinać się po schodach ku
jednostajnemu i groźnemu niebu. W Wieży
jest nas wielu i każdemu przydzielono jasno
określone zadanie, choć trudno mi zrozumieć,
na czym polega zadanie Mędrców. Zwykle
siedzą oni zamknięci w swoich celach, pogrą-
żeni w rozmyślaniach i pisaniu, podświetlając
mrok zmierzchów i długich nocy dymiącymi
świecami. Rozmyślają oni o Wieży, badają
jej historię, jej kształt, jej znaczenie. Prawie
żaden z nich zresztą nie widział Wieży, gdyż
siedzą cały czas tam, przy swoich biurkach,
i tylko nieliczni, wypracowawszy teorię
dotyczącą trasy pewnego korytarza, dźwięku
określonej harfy, kolorów jakiegoś ogrodu,
wychodzą, by ją zweryfikować. Być może jed-
nak nasłuszniej postępują ci, którzy nigdy nie
wychodzą, chociaż wyniki ich refleksji bywają
dziwaczne, nieraz wręcz absurdalne, i są za-
wsze całkowicie nieprzystawalne do solidnych
murów i obszernych sal z drewna i szkła, które
widzę podczas swoich inspekcji. Pewnego razu
stary Mędrzec podarował mi szkic własnego
autorstwa przedstawiający Wieżę tak, jak by
wyglądała, gdyby była oglądana z nieokreślo-
nego i bardzo odległego miejsca na równinie
Wydaje się bardzo obszerna i masywna, dużo
szersza niż wyższa, i mało rozbudowana w sto-
sunku do tego, jakie wrażenie czyni na mnie,
który ją ciągle przemierzam. Powiesiłem ten
rysunek na ścianie obok mojego posłania; nie
jest brzydki, ale według mnie brak mu treści.
Napomknąłem o Mędrcach, którzy cho-
dzą naokoło, by weryfikować swoje teorie.
Powinienem tu dodać, iż – poza zadaniem
powiadamiania konserwatorów o obsunię-
ciach i szkodach powodowanych biegiem czasu
i klęskami żywiołowymi – my, Stróże, mamy
jeszcze jedno, bardziej bezlitosne i zazdrosne
zadanie. Musimy bronić Wieży przed pod-
stępnymi i przewrotnymi atakami niektórych
Mędrców, którzy odkrywszy, że rzeczywistość
– rozkład pomieszczeń, kolejność pinakli,
rytm biforiów – pozostaje w sprzeczności z teo-
riami wypracowanymi przez nich w głębi cel,
zamiast zmienić swoje hipotezy, okrutnymi
narzędziami z żelaza tu wyburzają ścianę, tam
otwierają łuk lub murują drzwi. Te niejawne
okaleczenia są – rzecz jasna – nader niebez-
pieczne, przeto musimy być nieugięci i bez-
litośni. Oto dlaczego Strażnicy zawsze noszą
z sobą łuk i strzały; oto dlaczego budzą strach
i – być może – nienawiść.
Deszcz ustał i w parującej warstwie chmur
otwierają się nade mną strzępy błękitu. Kruki
wracają do swojej krzątaniny wśród wykuszy
i przepastnych podcieni i powierzają swoje
chrapliwe krzyki chłodnym wiatrom, któ-
re liżą mury. Dotarłem do końca schodów
i z galerii z ciemnego piaskowca wpatruję się
w wilgotne ściany, dziedzińce, spadziste dachy
opadające pode mną, tu i ówdzie poplamione
niezdecydowanym słońcem południa. Niczego
i nikogo nie ma w tej godzinie ciszy.
Kontynuuję obchód.
Nie wolno wystawiać Wieży na próbę; powin-
na zachować taką postać, jaką miała, kiedy
zbudowali ją dawni Mistrzowie. W jej złożonej
i chaotycznej strukturze tkwi konsekwentna
jedność, którą należy szanować – a być może
jest to tylko wymóg, potrzeba, dążenie do jed-
ności promieniującej z rozległych powierzch-
ni, z nieprzerwanych ciągów sal, z popląta-
nych, poczerniałych czasem belkowań.
Trudno przychodzi mi zrozumieć, jak potrze-
ba niezmienności da się pogodzić z tym, co
ostatnio objawił mi starszy Strażnik, który
autoportret 4 [47] 2014 | 95
3. z kolei dowiedział się tego od jednego z Mędr-
ców. Budowa Wieży – tak twierdzą – jeszcze
się nie zakończyła; wręcz przeciwnie, rzadko
kiedy prace prowadzono z takim ożywieniem
i tak niestrudzenie jak dzisiaj. Toczą się one
w mroku, w ukryciu przed nami, Strażnika-
mi, i – pomimo starań – nigdy nie udało mi
się wytropić ich śladów. Być może to dlatego,
że – jak wytłumaczył mi starszy kolega – nowe
przybudówki nie obejmują struktury budowli,
kominów, komnat czy przedsionków, lecz coś
subtelniejszego i ukrytego, czego nie potrafił
mi opisać, a ja nie umiem sobie wyobrazić –
chyba że jako złożoność jej obrazu lub odbicia,
które ona w nas odciska. W tym sensie inter-
pretacja i sam opis Wieży muszą się mierzyć
z coraz to nowszymi problemami, a Mędrcy
muszą ciągle zaczynać od nowa.
W Wieży jest wszystko: tysiąc warzywnych
i wiszących ogrodów dostarcza nam jedzenia
i odpoczynku, wielkie cysterny użyczają nam
wody ciemnej i spokojnej. Mimo to czujemy się
głęboko niespokojni, jakbyśmy byli więźniami
w nazbyt obszernym więzieniu. Błądzimy po
omacku po tym cyklopowym gmachu pełnym
pytań, w poszukiwaniu przypuszczalnych
i wymijających prawd, które potrafiłyby nadać
sens naszym niepokojom. Kilkaset łokci pode
mną, na przeciwległym murze, widzę innego
Strażnika – ten sam płócienny płaszcz, te same
buty, ten sam łuk na ramieniu. Idzie czujnie
po wąskim gzymsie, aż znika za przyporą
pokrytą czarnym bluszczem.
Czyżby to z pychy – jak twierdzą niektórzy
Mędrcy – dawni Mistrzowie wybudowali
Wieżę? Czy to bluźnierczy atak dumy popchnął
ich do emulacji Boga? I czy to na skutek tegoż
buntu ich samych oraz potomnych, czyli nas,
zamknięto w tym więzieniu na wieki wieków,
nie tylko bez możliwości wydostania się stąd,
lecz także bez możliwości zrozumienia go?
Inni Mędrcy twierdzą, co nie wydaje mi się
bezzasadne, że Bóg, tworząc nas, stworzył
także możliwość (lub też konieczność) wybudo-
wania Wieży. Mówienie o Boskiej karze byłoby
zatem bluźnierczym oskarżeniem Boga o to, iż
nie jest On wszechwiedzący.
Jeszcze inna teoria, również niedająca się ani
udowodnić, ani podważyć, głosi, iż Mistrzowie
wybudowali Wieżę na chwałę i podobieństwo
Boga; co więcej – z Jego bezpośrednią pomocą
i ku Jego upodobaniu. Właśnie jej nieomal
transcendentalna natura miałaby sprawić,
że tak trudno jest ją pojąć. Gdyby tak było,
można by zrozumieć, dlaczego nie możemy
wyjść z Wieży: wszystko bowiem jest w Bogu
i wszystko musi mieścić się w Jego obrazie,
skończonym i całościowym. Wszak za tymi roz-
ważaniami, w pustym zakątku duszy, rośnie
wciąż to samo niepokojące pytanie: czy dawni
Mistrzowie, ci gorliwi demiurgowie, którym
przypisujemy uczony plan niezmierzonego
gmachu, istnieli kiedyś naprawdę? Owszem,
gdybyśmy mogli się upewnić o istnieniu Wieży,
mielibyśmy dość poważny argument na rzecz
istnienia Mistrzów. Czy jednak cały ten potęż-
ny labirynt iglic, schodów i donżonów nie jest
przypadkiem chorym urojeniem szaleńców
albo trawiącym pragnieniem serca?
Pode mną wiatr rozrywa mgłę, która blednie,
a w prześwitach zaczynają majaczyć zielonka-
we strzępy wielkiej równiny. Kto tam miesz-
ka? Jak ci nieznani i szczęśliwi śmiertelnicy
postrzegają naszą olbrzymią Wieżę? Jakie mity
sobie wymyślili, by wytłumaczyć jej istnienie?
Czy widzą ją naprawdę, czy też na ich pogod-
nym widnokręgu majaczy tylko nierówny
grzebień gór, jaśniejących czasem jak odległe
obietnice?
Niedawno jeszcze jeden ciężar dołączył do
tego, który już ciążył naszym sercom; jeszcze
jedna niepewność zaczęła nas dręczyć. Jeden
ze starszych Mędrców, który od kilku lat
w milczeniu podbudowywał swe teorie, pu-
blicznie ujawnił szaleńczą obiekcję. Powiada
Mędrzec: „Jedyność jest niezaprzeczalnym
atrybutem Boga, lecz czy przenosząc go na
Wieżę, nie przypisujemy jej nazbyt boskiej
natury?”. Niektórzy zatem, by uniknąć niedo-
rzecznego wniosku, jakoby Wieża była Bogiem
w jednym z Jego niezliczonych i niedających
się udowodnić wcieleń, poczęli twierdzić, iż –
poza połyskliwym pasmem gór, które czasem
wiatr nam odsłania – istnieją inne Wieże,
podobne (lub identyczne) do naszej, a nawet
że ich liczba jest nieskończona, w przypra-
wiającej o zawrót głowy perspektywie rozcho-
dzącej się we wszystkich kierunkach ku coraz
to odleglejszym horyzontom. Lecz gdy wieje
wiatr z Zachodu, daremnie natężamy wzrok,
wyglądając z glifowych okien z balkonów,
z wież wartowniczych, by ujrzeć różowe szczy-
ty innych Wież, za śniegami gór.
Moje serce jest niespokojne. Czasem w tajem-
nicy – z zuchwałością przyprawiającą mnie
o drżenie – życzę sobie, by jedno z owych
trzęsień ziemi naruszających jej bezczaso-
we fundamenty przewróciło Wieżę (wtedy
jej koniec byłby dowodem na jej istnienie).
Wówczas jeden z uratowanych, wydostawszy
się wreszcie na równinę, mógłby się udać
w wymarzoną podróż do jednej z innych
Wież. Jakież to niedostępne i lśniące budowle
ujrzałyby jego oczy tam na dole, za górami?
Któż by go przyjął po wyczerpującej drodze,
z wysokości polerowanych wiatrem murów,
jakież to spojrzenia w czujnym oczekiwaniu
spływałyby ku niemu ze strzelnic? Z jakimże
dreszczem zuchwały pielgrzym rozpoznałby
własną twarz wśród wielu weń wpatrzonych,
bladych i skupionych?
Tłumaczenie z włoskiego:
Emiliano Ranocchi
Ilustracja Jakuba Woynarowskiego z książki
Wunderkamera. Kino Terry’ego Gilliama, autorstwa Kuby
Mikurdy i Jakuba Woynarowskiego, Kraków: Korporacja
ha! art, 2011.