Synagoga Szatana - Stanisław Przybyszewski - ebook
Monografia grzechów. Z dziennika 1978-1989 - Krystyna Kofta - ebook
1.
2. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .
3.
4.
5.
6. 1978
styczeń
Ja i Mirek
6 stycznia, piątek
Gdyby tak mieć swój pokój, choć na parę godzin dziennie. Wynajmowany
jak garsoniera na rozpustę. Niestety nigdy nie miałam zamkniętego miejsca,
zawsze na widoku, pod kontrolą rodziców. Wciąż to hasło dzieciństwa, Bóg
jest wszędzie i widzi wszystko. Tylko myśli mają zamkniętą przestrzeń, dlate-
go tak trudno mi je sprzedawać publiczności. Mam je na intymną wyłączność.
Może gdyby nie było wojny i bolszewii, mój
ojciec byłby bogatym kapitalistą, fabrykan-
tem, może miałabym swój pokój, ale czy
byłabym w dobrobycie pisarką? Tak, tak
byłabym.
10 stycznia, wtorek
Przez ostatnie dni pracowałam i rysowa-
łam bez przerwy. Około dziesiątej telefon *.
O dwunastej poszłam z nim do „Czytelni-
ka”. Chodziliśmy potem jeszcze po parku,
rozmawiając, nie rozumiejąc się, i nagle
coś się zmieniło. Bez słów. Nie ma sensu
widywać się dalej. Zawiłości, komplikacje,
ucieczki, powroty – nikomu niepotrzebne
bez dalszego ciągu. Co więc w tym jest,
czego nie można pojąć?
11 stycznia
Cały dzień pisanie, wieczorem rysuję.
Biegnący ptak
7. 1978 6
13 stycznia
Zaczęłam pisać to nowe. Idzie mi dobrze. Tytuł dla mnie „Największe po-
dwórko”. Otworzyły mi się oczy i uszy. Pamięć chlusnęła czystą wodą dzieciń-
stwa. Przed stalinizmem byłam chroniona przez rodziców, ale i tak mówili mi
wiele.
16 stycznia, poniedziałek
Wciąż piszę „Największe podwórko”, właściwie to zawsze mówiliśmy duże
podwórze, bo nasze było największe, obejmowało trzy klatki schodowe od stro-
ny Sienkiewicza, żelazną bramę od Asnyka. Naprzeciw był warsztat, gdzie cho-
dziliśmy do wuja na smrodyle, czyli czarną porzeczkę. Tytuł jeszcze nieustalony,
codziennie piszę, dziś sześć stron czystego tekstu. Potem piszę po południu, aż
do wieczora.
Późnym wieczorem szkicuję to podwórko, klatki, krzewy, gdzie bawiliśmy
się kiedyś dawniej na kocu, w ojca i matkę. Brukowany kostką środek, ziemia,
gdzie mieliśmy „kraje”: Polska wywołuje! Wywołuje wojnę przeciwko Rosji!,
trzepak drewniany, drugi drąg żelazny, siatka oddzielająca nasze podwórko od
tego spod czwórki i ogrodu, jakie były drzewa owocowe? Pamiętam wszystko
tak dobrze! Mistyczne doznanie, ten rodzaj odtworzenia. Obraz, dźwięk łączę
z myślą. I jest gotowa powieść. Całość. Tamten świat nie umarł, choć odszedł.
Stworzyłam go na obraz i podobieństwo, ożył w powieści.
18 stycznia
Jest tak, że pociągają mnie ludzie, którzy mają pociąg do mnie, choć nie ma
w tym mojego uczucia, grzeję się w cudzym cieple. Wiem, że to skrajny egoizm,
wiem również, że wiele ludzkich miłości tak wygląda, tylko nie mówią o tym,
cedzą prawdę przez gęste sito. Ja przynajmniej wiem, że nie kocham za samą
miłość. Wzajemność jest dość obrzydliwym rodzajem symetrii, jeśli nie jest głę-
boka. Wystarczy mi to, co mam. Idę więc z kimś takim na spacer do Łazienek,
robię przerwę na haust powietrza. Kiedy jednak mówię komuś, kto wyznał mi
przed chwilą uczucie: zazdroszczę ci tej nieszczęśliwej miłości, wścieka się na
mnie, a przecież dzięki temu rozwija się chłopiec i zamienia w mężczyznę.
Pracę przerwaną odrobię później.
Tak się też stało. Po południu szkic powieści i nowy, już dokładnie rozryso-
wany plan sytuacyjny podwórka.
Przedział czasowy, postaci podwórkowe, wszystko to mam już gotowe, na-
wet nie wiedziałam, że można tak przepisywać z własnej głowy!
19 stycznia, czwartek
Telefon: Ziątek, Włodek Z. Jonasz przyszedł o czternastej, Anka B. o szes-
nastej. Przeczytała ten dwudziestostronicowy fragment, powiedziała, że może
to być „wielka powieść”, o ile uda mi się utrzymać wszystko w takim natężeniu
jak dotąd. Na razie czuję w sobie moc, ale nigdy nikomu nie udało się napisać
wielkiej powieści bez błędu.
Wieczorem Profesorek; śmiejemy się do łez z cyrku, jaki rozpocznie się
jutro, określam to jako deutsche vita. Do Jonasza przyjeżdża reżyser jego sztuki
z żoną aktorką. Jonasz ani be, ani me w żadnym języku. Trochę może parluje,
8. 1978 7
uczyła nas ta sama Cynkówna w liceum plast. Tylko że ja uczyłam się wcześniej,
od szóstego roku życia. Teraz też mam kłopoty.
Byliśmy u S. obejrzeć małą Julkę, która wygrała los na tej wściekłej życiowej
loterii. Oby kapitał procentował. Maleństwo jest do nich podobne. Zawsze wy-
dawało mi się, że niemowlęta mają coś z każdego, dlatego tak łatwo wmówić
mężczyźnie, że to jego dziecko. Adoptowane dzieci mogą być jak własne.
Jednak czuję się szczęśliwa, że Wawrzyn jest nasz, że nikt, powiedzmy eu-
femistycznie, nie przyłożył do tego ręki. Długo nie widziałam związku między
ciążą a fizyczną miłością. Nawet kiedy byłam już uświadomiona. Dopiero teraz.
21 stycznia, sobota
W Teatrze Narodowym z Jonaszem i Niemcami. Sen srebrny Salomei (Samolei,
jak mówi Jonasz), kolor, łuny, żelastwo, krzyki aktorów. Potem Goswin i Ingrid
u nas, siedzimy do trzeciej, pijąc i gadając w różnych językach, nawet w tych,
których nie znamy.
24 stycznia
Wawrzyn musi mieć wakacje, wyjeżdżamy więc z nim do Kazimierza, gdzie
czeka na nas Ander z Marią.
25 stycznia
Mirek wyjeżdża na psychologiczną szkołę zimową.
Z Anderem na dalekim spacerze. Opowiada mi, że ma napisać coś na temat
łowienia ryb, scenariusz czy nowelę, która nigdy nie będzie zrobiona, pójdzie
do kosza, ale mu za to zapłacą. Biorę wreszcie środek uspokajający serce, zapi-
sany przez panią doktor No, i wmawiam sobie, że mi pomoże.
26 stycznia, czwartek
Z Marią długie rozmowy, dro-
biazgowe opowieści z jej tragicz-
nego w sumie, choć ciekawego,
życia.
27 stycznia
Ander siedzi u mnie całymi no-
cami, jak pielęgniarz. Daje mi to
dość wyrafinowany spokój. Mówi,
a ja słucham. I odwrotnie. Pijemy
wino. Jednak w nocy budzę się,
pulsując w środku, mam wizje.
30 stycznia, poniedziałek
Robię rysunki przez cały czas
pobytu, trochę piszę. Ostatnio
w rysunku zmienił mi się warsz-
tat. Cieszę się nieomylnością ręki,
ale i głowa lepiej, mimo depresji,
pracuje.
Rozpasana ptaszyca
9. 1978 8
31 stycznia, wtorek
Piszę parę stron tekstu, ale bez maszyny to nie jest tekst, nie obiektywizuje
się.
luty
Mam mało czasu na zadręczanie.
4 lutego, sobota
Wracamy z Kazimierza.
Z Profesorkiem u Wedla. Stylizowana kawiarnia z czasów Wokulskiego, tro-
chę zanadto jak na to spotkanie. Potem do nas, Wawrzyn bawił się zabawkami
dawno niewidzianymi, a my rozmową. Mirek przyjechał z Wrocławia wcześniej,
opowiedział mi parę rzeczy. Jakaś dziewczyna chyba się w nim zakochała. Oka-
zało się, że i pocałunki były, a więc czuję się od razu rozgrzeszona. Ktoś miał być
stały, ktoś miał być constans. I nie miałam to być ja.
5 lutego, niedziela
No bo jeżeli to, co uważałam za stałe, zaczyna ewoluować, to ja tracę rów-
nowagę. Dotąd uważałam M. za swoje ja idealne, za sumienie, które trzyma
mnie w jako takiej formie moralnej – w sensie ogólnie przyjętej moralności. Na
szczęście od niedawna to moja praca zajęła pozycję tej jedynej niepodważalnej
wartości, a co dodatkowo: jest tylko i wyłącznie zależna ode mnie, pochodzi ze
mnie, a więc krańcowa autonomia, wyzwolenie nawet bolesne, „Arbeit macht
frei” (wiem, gdzie ten napis wisiał), wyzwolenie poprzez pisanie. Nie chcę już
od nikogo nigdy – nic. Nikt nie będzie wiedział, jak łatwo urazić moje uczucia.
Jakim drobiazgiem, bo wymagania moje są nieludzkie, przesadne i niemożliwe.
Całą noc dyskutujemy z Mirkiem. Rozumiem go. Jego uzależnienie ode mnie,
którego chce się pozbyć. Jednak to jest uzależnienie uczuciowe, jeśli chodzi
o pracę, jest całkowicie autonomiczny.
6 lutego, poniedziałek
Recital Jonasza. Piętnastolecie. Krótko: „wszyscy byli”. Byli i poszli. Mena-
żeria, ale nie tylko. Wielki „demi monde”. Potem dyskoteka do trzeciej. Dużo
tańczyłam, sporo wypiłam. Około pierwszej miałam moment ciężkiej depresji,
chciałam go zalać, ale to nie wychodzi. Depresja. Patrzę na tych podekscytowa-
nych ludzi, niby ze sobą rozmawiających, a w rzeczywistości rozglądających się
tylko, kto obok kogo siedzi, kto z kim przyszedł. Życie pozorne bywa niekiedy
prawdziwsze niż wewnętrzne. Przeszło mi, bo tańczyłam obłędnie, zwalczyłam
kryzys fizycznie bardziej niż psychicznie. W końcu siadłam z Profesorkiem pod
filarem i przyglądaliśmy się tańczącym, odpoczywając. Tak jak to czasami bywa
nad ranem, rozmowa nabiera innego wymiaru i smaku. Jonasz poznał Mirka
z jakąś Tamarą, śliczną młodą dziewczyną, podobno „na telefon”, którą Jonasz,
chce rzekomo, jak oni wszyscy, „sprowadzić na dobrą drogę”. Prosił Mirka, żeby
się z nią spotkał, pomógł jej „psychologicznie”. Głównie chodzi o to, żeby Mir
nie był ode mnie tak uzależniony. Mężczyzna, mąż nie może być przez tyle lat
zapatrzony w żonę. To wszystkim przeszkadza.
Miałam śmieszny epizod z Januszem Głowackim i coca-colą. Myślę, że chyba
mu się spodobałam, trochę udawałam, że nie wiem, kim jest.
10. 1978 9
8 lutego, środa
Sześć stron tekstu.
Początek rysunku żółwia. Skorupę trzeba mieć, to pewne.
9 lutego, czwartek
Sześć stron tekstu – niecałe.
Potem wizyta u ciotki-babci Geni, siedzimy przez cały czas na gałęzi drze-
wa genealogicznego. Jej opowiadanie o filozofie z dużą głową, który nigdy
w W-wie nie mógł kupić kapelusza. Wyjechał do Ameryki i tam został milione-
rem, produkując właśnie kapelusze, pod firmą Tenihaed, bo nazywał się Tenen-
baum. Zapisuję, bo to świetna opowieść.
10 lutego
Tych opowieści rodzinnych jest więcej, dziś mój teść wyznał (to chyba dobre
słowo) nam, że ma nieślubną córkę z A. swoją sekretarką, kochanką, o którą
Marusia była tak bardzo zazdrosna. Pamiętam jej gorzkie żale, żywe jeszcze
trzydzieści lat po rozwodzie, że „poprawiał jej błędy w sprawozdaniach, a mnie
nigdy nie pomógł, jak miałam kłopoty z pisaniem po polsku”. Czasami robi się
żal Marusi, takiej wyobcowanej, cudzoziemki na naszym gruncie, uratowała
Mietkowi życie, wywożąc go w głąb Sojuza, musiała za to zapłacić. Tego się nie
wybacza. Gdybyśmy mieszkali osobno, miałabym tylko to współczucie, może
sympatię.
Mietek jest ojcem Joanny (chyba), pierwszej żony Łukasza. Tak więc historia
zatoczyła koło.
Czytam Mirkowi i Mietkowi fragment powieści, którą piszę. Cieszę się, że
robi to nich takie duże wrażenie.
11. 1978 10
11 lutego, sobota
Ciężko mi idzie praca, choć wiem, co mam dalej robić. Myślę o swoich boha-
terach, przez cały czas poruszam się w środku powieści. Cieszę się z tego, ale
niewiele do mnie dociera z zewnątrz. Nawet permanentnie podniesiony głos
Marusi, krzyczącej w słuchawkę, przestał mnie denerwować, tłumaczę sobie,
że jest przecież głucha, łagodnieję. Już nie pytam, dlaczego nie nosi aparatu,
dlaczego oszukuje się, że słyszy. Widocznie wierzy w to. Kropka. Nie ona jest
tu winna, tylko warunki zmuszające nas do wspólnego mieszkania. Chciałam
przenieść się na Jelonki, ale Mirek nie chce. Zresztą jedna wizyta tam u tych
śmiesznych ludzi, u tego faceta, który wszystkiego uczył się z podręczników,
pływania, gry w tenisa, robót na drutach, bo i to umie, pokazała mi nędzę, brud,
ta toaleta na kilkanaście osób! Nie mogłabym siąść na tym klozecie. A na wyna-
jęcie czegokolwiek nie stać nas.
Wieczorem na party. Och te party, nic tylko pić wódkę, żeby nie zacząć
wyć. Choć jeden, reżyser K., był w porządku. Długo gadaliśmy, aż jego żona
pojawiła się ubrana do wyjścia i powiedziała głosem określanym w powieściach
jako nieznoszący sprzeciwu, podczas gdy tutaj jej głos był raczej na granicy łez:
Idziemy! On: Siądź jeszcze na chwilę, widzisz, że rozmawiamy. Ona wściekła:
Powiedziałeś, że idziemy, a teraz siedzisz jak idiota. I rusza do korytarza.
Wszystko w mojej przytomności. Po chwili przychodzi pan B., gospodarz.
Tłumaczy, że ona stoi tam i zalewa się łzami. Nic nie mówiłam, ale teraz mówię
do K.: Idź już lepiej. To było jedyne wydarzenie wieczoru, nie chciałam być jego
bohaterką. Po prawdzie nie wiedziałam nawet, że jest tu z żoną.
Sama złościłam się po tańcach Mirka z tą jakąś Tatianą, czy jak jej tam, Ta-
marą! Co za pretensjonalne imię z romansów! Tatiana to inna bajka, „i tak ona
zwałas’ Tatianoj”, znałam kiedyś na pamięć duże fragmenty Oniegina po rosyj-
sku, jaka to piękna muzyka, ta poezja.
Kiedy się wie, że jest taka piękna poezja, proza do czytania, proza do napisa-
nia, obrazy do oglądania i do namalowania, wtedy wszystko nabiera właściwych
proporcji, nieważne jest bardziej nieważne, ważne staje się ważniejsze.
Bo te zazdrostki, to niby prawdziwe życie, ta szarpanina duchowa strasz-
nie wyjaławia. Takie miotanie się od ściany do ściany, jest niszczące, ale mało
szlachetne to zniszczenie. Złapałam się na tym, że kołują moje myśli szare jak
ptactwo ciężkie, nażarte na śmietnisku zgniłym żarciem.
Po godzinie takiego kołowania pomyślałam, że przecież mam robotę, że
powieść czeka, i nagle poczułam, że spada ze mnie tamto napięcie, że ogarnia
mnie wewnętrzny śmiech: czy to ty, ta sama, która miałaś za nic męskie gry, ty,
która odwracałaś się na pięcie, gdy nie spodobało ci się, że ktoś miał kawałek
zielonej pietruszki na zębach, więc go porzuciłaś? Oczywiście, to nie był jedy-
ny powód, ale potrafiłam porzucić każdego. Każdego, bez względu na to, jak
bardzo mi się wcześniej podobał, jeżeli zagrażał mojej wolności albo naraził się
głupotą, fałszem, złym traktowaniem innych, wcale nie mnie. Przypomniałam
sobie ten dzień, kiedy szliśmy razem z Mirkiem, jeszcze w Poznaniu, do barku
przy Paderewskiego i Mirek na środku jezdni powiedział do mnie coś, co mi
się nie spodobało, coś upokarzającego. Odwróciłam się i poszłam w przeciwną
stronę, szybko. Został na ulicy, nie wiem, co robił, nie oglądałam się za siebie.
12. 1978 11
Żal mi było tej kobiety, żony K., ale nie czuję winy, nigdy jej nie czuję, także
nigdy nie obciążam winą kobiet, które chcą zainteresować sobą Mirka. Może
dlatego, że nie miałam wielu powodów, ważnych i prawdziwie dręczących.
Gdybym je miała, to raczej krótko. Ludzie muszą czuć się wolni w małżeńskiej
niewoli.
12 lutego, niedziela
Rano na naszym podwórku przy Mokotowskiej grał harmonista: pieśni pa-
triotyczne, stare komunistyczne i „ostatnie tango w Paryżu”.
Jakie to w klimacie tego, co piszę – na Sienkiewicza także przychodzili grać,
pamiętam zwłaszcza staruszka grającego na pile przerażająco piskliwą melodię,
mój ojciec zatykał uszy, dawał mi pieniążek i mówił: Szybko biegnij, zanieś mu,
jak zbierze na flaszkę, to przestanie.
Lubię, jak ktoś ma autentyczną potrzebę twórczości, nawet jeśli związaną
z potrzebą napicia się za to wódki.
Nic nie robiłam dziś przy powieści, nic też nie rysuję. Trzęsionka, niepokój
mnie nie opuszcza. Stosuje więc swoją technikę myśli puszczonych wolno, bo
ostatnio za dużo było na temat powieści. Potrzeba lenistwa przebija się, orga-
nizm staje w obronie dolce farniente.
16 lutego, czwartek
W południe był Ander. Po koniaczku, po kieliszku nalewki. Piłam koniak
z sokiem cytrynowym. Wycisnęłam z czterech cytryn, tak jak lubię. Co to za
zastrzyk witamin! Pełen luz w rozmowie, bez tych absurdalnych niedomówień.
On ma momenty szczerości, przestaje grać, kiedy nie ma widzów. Jak każdy.
17 lutego, piątek
Telefonował ojciec Paweł, palotyn. Umówiliśmy się, przyniesie mi książki.
Nawet nie wstydzę się tego, co zrobiłam. Zatrzymałam go nad przepaścią. Iwo
miał dziś habilitację.
Siedem stron czystego tekstu, ile wyrzuciłam, to moje.
Iwo z Grażyną. Iwo opowiada o przebiegu kolokwium habilitacyjnego,
śmiesznie i poważnie. Iwo trochę musztruje Grażynę, ona jest pogodna, jakby
tego nie traktowała serio. Potem mówił o moim zwyczaju picia martella z cytry-
ną, wspominał też Znikający punkt, na którym byliśmy razem, i ja w najbardziej
emocjonującym momencie powiedziałam, że muszę wyjść. No to co, mówię,
chciałam pójść siusiu, czy to grzech? Przecież wróciłam!
20 lutego, poniedziałek
Od rana piszę, muszę wykorzystać to, że jakoś mi idzie. Do trzeciej pięć
stron. Ta część jest momentami jeszcze zabawna, jest w niej śmiech dziecięcy,
choć chmury stalinizmu nad podwórkiem także wiszą, nic nie jest wolne od
tego klimatu. Matka, ojciec i ich lęki były moimi lękami, nawet jeśli gadali ze
sobą po niemiecku, żebym nie rozumiała. Kto poszedł siedzieć i za co, komu
wlepiono domiar, kto się powiesił, a kto donosi i na kogo, setki informacji nie
dla dzieci były przez dzieci omawiane po zmroku na podwórku. Siedzieliśmy na
ryczkach, małych stołkach z dziurką, we wnęce wejścia do piwnicy, i wałkowa-
liśmy wszystko, co udało nam się podsłuchać. Piszę o tym tak, jakbym wstała
ze stołka na wołanie matki: Krysia, do domu! Idę z ociąganiem, bo chcę jeszcze
13. 1978 12
usłyszeć, co mówią. Zaraz, zaraz!, odpowiadam. Idę, bo matka nie lubi drugi
raz wołać.
Piszę ręcznie, w bloku listowym, to co pamiętam o bohaterach, w tym sa-
mym stopniu wymyślonych, co prawdziwych. Córka ubowca. Dzieciaki spod
czwórki, spod ósemki. Blokowa, o tak, to postać, i Stróżka, jej córka. Są tu
wszyscy. Mówią, śmieją się, płaczą. Strach pojawiał się o zmierzchu. Wampiry
i inne stwory, zboczeńcy. Ten wstrętny dziad na rowerze. Nawet teraz wstrząsa
mną obrzydzenie.
Pisz.
Piosi nie ma, a więc od maszyny do włoszczyzny, ale póki Marusia nie gada
mi nad uchem, to i marchew kroję w absolutnym skupieniu na powieści, stąd
pewnie przesolony rosół, od czego jednak jest woda? Moja matka w grobie się
przewraca: wody do rosołu dolać? Można zrobić rosolnik ze śmietaną, u nas
w „Wielkopolszcze”, jak pisał Mickiewicz, nieznany.
Odebrałam Wawrzyna ze szkoły, on bawi się cicho, a ja w skupieniu i samot-
ności myślę, piszę z pamięci.
marzec
10 marca, piątek
Codziennie piszę, nie mam czasu nawet na dziennik, bo intensywnie żyję,
dziecko, gotowanie, sprzątanie, cały dom na głowie, oprócz tego tyle się dzieje,
że nie mam siły wieczorem siąść i zapisywać.
11 marca, sobota
Wielka impreza, zbyt dużo ludzi, jak na to mieszkanie, ale udana, pełna ży-
cia, nie chce mi się jej teraz opisywać. Wciąż zajęta jestem pisaniem powieści,
nawet kiedy nie piszę.
12 marca, niedziela
Daleki, rodzinny spacer nad Wisłą. Pachnie już wiosną, lada dzień wszyst-
ko zacznie się od początku, obumarłe drzewa zmartwychwstaną na naszych
oczach, w tym jest przeczucie nieskończoności.
13 marca, poniedziałek
Najwcześniej * z życzeniami, każdy miał się zabrać do swojej pracy, on
w przyszłą środę zdaje egzamin doktorski z matematyki, ale po dwudziestu mi-
nutach znów telefon, odwiózł dziecko do matki. Nie może się skupić, nie może
pracować. Poszliśmy na dwie godziny do parku, a potem pojechaliśmy kawałek
za Warszawę, zobaczyć wiosnę, którą tam widać bardziej. Więcej słońca! Pragnę
słońca!
Telefonował z życzeniami Komoljan, godzina zeszła na rozmowie. Potem
Ander z Kielc. Szapiro wieczorem z gitarą, śpiewał mi z okazji imienin.
14 marca, wtorek
Odebrałam pieniądze z „Czytelnika”! Profesorek zawiózł mnie tam, wypili-
śmy herbatę na dole. Ma do mnie jakiś żal, problem w tym, że nie wiem o co.
14. 1978 13
Smaki trzeba umieć odróżniać, a nauczyć się można tylko przez próbowanie
różnych. Ciekawe, czy sama sobie też tak dobrze radzę?
Zamówiłam wizytę u lekarza w spółdzielni i byłam tam, co uważam za
osiągnięcie. Niestety mam jakieś szmery w sercu i wstępnie pani doktor No
podejrzewa nerwicę serca, ale najpierw trzeba zrobić EKG i zdjęcia. Mam się
oszczędzać, ale jak to zrobić, kiedy muszę tyle pracować, a poza tym nie chcę
życia na pół gwizdka. Mogę żyć krócej, ale intensywnie. Nie mogę zamienić
swojego szarpiącego życia na jedzenie klusek. Zresztą nawet kluchy muszę też
sama zrobić.
Rozmawiam w nocy godzinę z * , chciał się dowiedzieć, co z moim sercem.
15 marca, środa
W ramach oszczędzania się sprzątnęłam kuchnię, zrobiłam przepierkę i za-
bieram się do pracy, która jednak mi nie idzie. Niecała strona kiepskiego tekstu,
do kosza. Serce, doktor, i nocny telefon *, to wszystko wybiło mnie z rytmu.
W końcu nie jestem niewolnikiem na plantacji bawełny, który śpiewa, żeby pra-
cować. Choć tak się czasem czuję. Nie potrafię śpiewać bluesa. Pani doktor No
kazała mi się oszczędzać. Jak z wolnością, oszczędzać się od czy do?
16 marca, czwartek
Z * znów rozmawiam półtorej godziny przez telefon. Już nie mogę. Szamo-
czemy się między racjami, każdy ma swoje, ale fakty świadczą przeciw racjom.
Uczucie jest niechcianym dzieckiem, które i tak się kocha.
Moje serce wciąż się miota, czuję ciągle jego nagłe zrywy, pulsowania, biorę
te leki i wapno, bo znów pojawiło się uczulenie na skórze, wykwita przy lada
wahaniu nastroju. Tak trudno mi przyjąć, że mogę być chora, odrzucam to po
prostu.
Cud zdarza się bez względu na długość rozstania, mówi *. Wszystko jest jak
sprzed chwili. Nic nie dam za cenę zdrowia. Myślę o tym, że powinnam napisać
jeszcze ze cztery książki. Dlaczego cztery? Może siedem? I c’est tout. Nie mówię
tego, bo i tak mącę mu życie, teraz, kiedy czeka go wyzwanie.
17 marca, piątek
Mężczyźni, jeden obrażony, drugi zakochany. Mirek nieobecny. Usprawiedli-
wiony? Praca, kariera. To wszystko dla mnie? Naprawdę? Jestem rozstrojona.
Uspokajam się nocną rozmową, długą jak bezsenność.
18 marca, sobota
Piszę wciąż, korzystając z tego ciągu. Powinnam pójść na EKG i na zdjęcie
serca z profilu. Zabawne to jest: profil serca. Zwłaszcza mojego! Pójdę do spół-
dzielni, prywatnie, choć żal mi pieniędzy, bo kiepsko.
27 marca, poniedziałek wielkanocny
Spacer dla higieny bardziej niż dla przyjemności, tak dobrze siedzi się
w domu, rodzinnie, tylko my i Wawrzyn.
Przyjechał Komoljan, on jest blisko, jak rodzina. Siedzimy wszyscy przy stole
i gadamy, ja nic nie piję, a oni suto zakrapiają ze wszech miar udaną szynkę,
ugotowaną w domu, tak jak robiła to moja matka na Sienkiewicza.
15. 1978 14
28, wtorek
Mirek w Instytucie, a my z Komoljanem o literaturze, a raczej o warsztacie
i osobistym podejściu do pisania. Dobrze przy tym jemy.
30 marca, czwartek
Komoljan wczoraj wyjechał.
Dziś dostałam autorskie egzemplarze Wizjera. Odebraliśmy je z Mirkiem
z „Czytelnika”. Spotkaliśmy Andrzeja Heidricha, rozmawiamy o okładce, na
której są moje rysunki. Jest z niej zadowolony, uważa, że farba mogłaby być
bardziej czarna. Ja inaczej, sądzę, wypadło lepiej, niż oczekiwałam.
31 marca, piątek
Szapiro dumny jak paw z fotografii na
okładce Wizjera, którą mi zrobił. Jest dzi-
waczna, tajemnicza, technicznie wygląda jak
zdjęcie zrobione z legitymacji partyzanckiej.
Jest na niej coś na moim ramieniu, jakaś ręka,
nie wiadomo czyja. Ja wiem, to łapka Waw-
rzyna.
Był mój teść. Dla niego wydrukowana
książka to jest coś, sacrum druku.
Z Wawrzynkiem w Łazienkach
16. 1978 15
kwiecień
1 kwietnia
Wiadomo, jaka rocznica, zmarła matka pyta, czy ją pamiętam, Boże, jak jesz-
cze! Nie dają o sobie zapomnieć. Przynajmniej moi umarli.
Z Profesorkiem w Łazienkach, wiosennie, i wciąż o książce. Komentarze
jego matki, relacje z jej czytania: „Ta Krysia wygląda jak aniołek, a pisze takie
okropności, przerażające, co to jednak siedzi w człowieku, jak to nigdy nie
wiadomo”.
3 kwietnia, poniedziałek
Małgosia Winiewska, po niej Julek, Zygmunt Ziątek, dostał egzemplarz
z dedykacją. Wzruszył się. Był także Iwo, poruszony, bo przecież na okładce
wplecione w rysunek kawałki jego doktoratu.
Urwanie głowy, nie mogę pracować, ale muszę nacieszyć się książką, choć
chyba inni, ci co dostali z dedykacją, cieszą się bardziej niż ja. Jestem w środku
nowego tworzonego świata, a tamten zostawiłam za sobą, i jak Bóg nie intere-
suję się nim już. Eee tam.
4 kwietnia, wtorek
Zygmunt Ziątek zachwycony książką.
Spotykam się z *. Daję mu książkę z dedykacją, którą tu zapisuję:
Pamięć ludzka jest selektywna; jednak na szczęście albo niestety, przechowuje cza-
sami to, co bardzo chcielibyśmy wyrzucić.
Tak się dzieje, kiedy ktoś męczy się i chce znaleźć wyjście z sytuacji nie do
rozwiązania. On jest godny szacunku jak mało kto, prostolinijny, a przez to
bezbronny, choć uczciwość wytrąca szpadę z ręki takim jak ja. Był zszokowany,
kiedy przedstawiłam mu swój pogląd na zasady. Tym sposobem nie podlegasz
żadnej, najmniejszej ocenie, jesteś poza nią, mówi. Z pewnością nie jest to
mieszczańskie pojmowanie niektórych pryncypiów. Mirek mówi, że jestem po-
ganką kierującą się intuicją. To nieprawda. Intuicja obywa się bez kodyfikacji,
a ja mam swoje reguły. Kiedy chcę zgorszyć jakiegoś Tartuffe’a albo epatować
drobnomieszczan, mówię, że mam zasady, a przynajmniej jedną: nigdy nie prze-
chodzę na czerwonym świetle. Mam też inną: nie krzywdzić słabych, biednych,
pomagać im na wszelkie możliwe sposoby. Z tego jednak wyłączam poboczne
układy uczuciowe. Układ główny rządzi się innymi prawami.
Wieczorem był znów Ten Istny (ulubione określenie mojej matki). Do niego
pasuje jak ulał. Mówiło się o próżności. Mojej, choć jemu nikt w próżności nie
dorówna, nie jest w stanie oderwać się od siebie nigdy ani też skupić na cudzej
biedzie. Zwracam mu na to uwagę, ale on nie czuje, w czym rzecz.
Z „Czytelnika” wiadomość, że podnoszą mi wstecz stawkę za arkusz. Prezes
Bębenek uważa, że Wizjer to bardzo dobra powieść. Zna się na tym, więc to dla
mnie prawdziwa pochwała. No i bardzo miły gest.
17. 1978 16
6 kwietnia, czwartek
Telefony, wyłączam w końcu telefon, nie dać się zwariować. U Geni na
wątróbce po żydowsku. Mietek po teatrze, gdzie był z Wawrzynem na Krako-
wiakach i góralach. Wartka ramota. Rozmawiamy o Wizjerze, o tym, czy OSOBA
może się rozpoznać. Odpowiadam: Nie może, bo nie widzi się taką jak opisana,
nie wie, jaka jest, nie wie, jak my ją widzimy, czy więc zewnętrzność jest aż taka
istotna? Zastanawiam się nad tym, czasami wydaje mi się, że niektórzy ludzie
są tylko zewnętrzni. Jak wiadoma OSOBA. Niemożliwe, przecież głęboko gdzieś
w nich coś sieje się i wschodzi, coś, o czym nie wiemy, czego nie widać; stąd
biorą się niesprawiedliwe oceny. Szlachetność ukryta, czy jej wcale nie ma?
8 kwietnia, sobota
Z * odbieramy moje wyniki EKG i zdjęcia. Wszystko prawidłowe. Co czcimy.
Cuba libre, czyli rum z coca-colą. Colę mój organizm toleruje wyłącznie z ru-
mem. Trudno wytrzymać przy tym całym balaście stawianych sobie ograniczeń,
zwłaszcza gdy tak pachnie wiosną.
Dawanie nauczki Temu Istnemu. Zapomniał już o sytuacji sprzed paru mie-
sięcy, kiedy mówił, że będzie „szczęśliwy, jeśli się z nim spotkam, nawet gdyby
nie miało z tego wyniknąć nic więcej”. Oswoił się ze spotkaniami i teraz chciałby,
żebym myślała o nim, telefonuje z pretensją w głosie: „Mam grypę, a ty nawet
nie zadzwonisz!”. Ma grypę! Tu ludzie chorują ciężko, stale mam w otoczeniu
kogoś, z kim muszę być w kontakcie, pełno śmierci dookoła, a ten ma grypę!
Komoljan telefonuje: przeczytał Wizjer. Podobał mu się. Jak mawia mój
szwagier Stefan: było mi owszem przyjemnie. Słowo trafiło kulą w płot, i to
lubimy, bo takie słowa nie oddają nic. Mówię o tym Komoljanowi. Język, język,
pokazuje nam czasem język.
11 kwietnia, wtorek
Z * od rana w Białobrzegach, w Ryni, na powietrzu, którego potrzebujemy
oboje. Po drodze jemy coś w jakimś dziwnym lokalu, gdzie sami Murzyni. Je-
stem nieszczęśliwy i idzie po mojej myśli, mówi *. Chce być nieszczęśliwy, to
będzie. Ja jestem szczęśliwa, powiedzmy, zadowolona, kiedy kończy się coś
rujnującego. To uszlachetnia, jemu jednak nie szlachetności trzeba, bo ma jej
nadmiar. Cynizmu, może stoicyzmu, przydałoby się. Zbyt dobry, zbyt prawy.
Ciekawe, że nie jest w tym nudny. Może dlatego, że się tak miota, od ściany
grzechu do ściany wierności. Małżeńskiej. Rodzinnej.
Potem, podjeżdżając pod górę, zaryliśmy się w lesie. Udało się jakoś wyje-
chać i zdążyłam po Wawrzynka do szkoły.
13 kwietnia, czwartek
Szapiro spał u nas, źle się czułam, wczoraj wieczorem znów miałam atak
trzęsionki. Szapiro jak brat, może z lekka kazirodczy braciszek, urodziliśmy
się tego samego dnia, tylko on parę lat później. Uczucie bezinteresowne, o ile
istnieje, jest bezpłciowe. Znam takie uczucia, ale tylko w stosunku do potrze-
bujących pomocy.
14 kwietnia, piątek
Leje wstrętnie, my z Mirkiem do apteki na Filtrową. Tylko tam jest signopam,
który zapisała mi pani doktor No, na uspokojenie serca. Wyrównanie jego pracy.
18. 1978 17
Ma jakieś dodatkowe uderzenia. Nic takiego. Niech wali, jego prawo. Doktor
No jest świetną kobietą. Mówi, że zawsze mogę do niej zatelefonować, nawet
w nocy. Czytała Wizjer, dałam jej w prezencie. Mówi, że przy takiej wrażliwości
te łomoty to nic dziwnego. Uspokoiłam się. To był strach, że mam wrodzoną
wadę, po ojcu, który miał cztery zawały.
Dziś po powrocie piszę scenę lepienia bałwana na podwórku. Bałwana z fają
w zębach, z wąsem, z oczami z węgielków. Dzieci go lepią, polewają wodą, żeby
był twardy. To ten bałwan, który tak przerazi Marycha.
Profesorek wyjeżdża do Oksfordu, leci jutro o dziesiątej, przyszedł się po-
żegnać. Pojechaliśmy razem do Swissów. Oni plotkują nieprzytomnie na temat
Iwa i Grażyny. Zwłaszcza ona ma małą satysfakcję, że to się nie udało. Mała
mieszczka, zazdrości każdej kobiecie niezależności.
17 kwietnia, poniedziałek
Ludzie bardzo prostolinijni pożądają grzechu bardziej niż zepsuci, bo zepsu-
ci oddychają zgnilizną, mają grzech na co dzień, a chcieliby czystości. Nie moż-
na być poza czasem i historią, choć slogan chwytliwy, nie zapobiega skaleczeniu
się szkłem z szyby okiennej, przez którą spogląda się na grzeszną miłość. Zasła-
niam okna. Zawsze. Zamykam drzwi. Zawsze. I nie ma tego, co było.
18 kwietnia, wtorek
Dużo dziś pisałam.
Przełamał się, załamał się. Czy możemy się spotkać? Pytanie. Odpowiedź.
W „Czytelniku”, i tak muszę tam być, mam kilka spotkań umówionych. Szczę-
ście na spiętej twarzy wygładza ją. Zmęczenie. A do mnie mówi, że jestem
„wypoczęta i młodziutka”. To znaczy, że jestem nieczuła i nie przejmuję się?
Chyba tak. Tego nie mówi, tak myśli. Idziemy na spacer, nad nami pełne niepo-
koju deszczowe niebo. A gdzieś leje deszcz. Zbliża się, już jest. Włosy mokre,
chronimy się do samochodu, jedziemy. Mam mu pomóc zwalczyć to, co czuje!
Jestem tylko widzem solidarnie czującym? To dopiero perwersja.
Wieczorem w domu, pełna troski, spokojna, oddalam każdą myśl o deszczu
przedpołudniowym.
20 kwietnia, czwartek
Z Wawrzynkiem u lekarki, z jego uchem. Ma po Mirku skłonność do zapaleń.
Na szczęście nic poważnego. Trochę przeziębiony, trzy dni w domu.
24 kwietnia, poniedziałek
Co to jest zły wpływ? To tylko tyle, ile ktoś potrafi w kimś ujawnić, ale prze-
cież to w nim jest, nieprzebudzone, ale jest.
Odbieram z „Czytelnika” pieniądze. Przynajmniej raz jest więcej, niż myśla-
łam. Na rękę 8160 złotych. Bez podatku byłoby 8750. Głupio płacić na system,
którego się nie lubi.
Wieczorem Ander z Marią. Ander dostał Wizjer, prosił o ilustrowaną dedy-
kację, więc zarysowałam mu dwie strony w ptaki. Wyprodukowałam bibliofilski
egzemplarz.
19. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,
e-booki .