Udręczeni przez demony. Opowieści o szatańskim zniewoleniu - ebook
Ruchy - Sławomir Shuty - ebook
1.
2. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl.
3.
4.
5.
6.
7. Lidia Amejko Żywoty świętych osiedlowych
Dawid Bieńkowski Nic
Dawid Bieńkowski Biało-czerwony
Jacek Dehnel Lala
Jacek Dehnel Rynek w Smyrnie
Izabela Filipiak Magiczne oko. Opowiadania zebrane
Manuela Gretkowska My zdies’ emigranty
Manuela Gretkowska Kabaret metafizyczny
Manuela Gretkowska Tarot paryski
Manuela Gretkowska Podręcznik do ludzi
Manuela Gretkowska Namiętnik
Henryk Grynberg Drohobycz, Drohobycz
Mariusz Grzebalski Człowiek, który biegnie przez las
Marek Kochan Plac zabaw
Włodzimierz Kowalewski Excentrycy
Włodzimierz Kowalewski Światło i lęk
Wojciech Kuczok Gnój
Wojciech Kuczok Opowieści przebrane
Wojciech Kuczok Widmokrąg
Marian Marzyński Sennik polsko-żydowski
Janusz Rudnicki Mój Wehrmacht
Janusz Rudnicki Chodźcie, idziemy
Sławomir Shuty Cukier w normie z ekstrabonusem
Sławomir Shuty Zwał
Mariusz Sieniewicz Czwarte niebo
Mariusz Sieniewicz Żydówek nie obsługujemy
Mariusz Sieniewicz Rebelia
Marek Soból Mojry
Jerzy Sosnowski Prąd zatokowy
Wojciech Stamm Czarna Matka
Magdalena Tulli W czerwieni
Magdalena Tulli Sny i kamienie
Magdalena Tulli Tryby
Magdalena Tulli Skaza
Witold Wedecki Czarne rondo
14. CZĘŚĆ PIERWSZA
***
Popołudniowe, z rzadka zdobione kłębiasty-
mi obłoczkami niebo przeciął nisko lecący samolot.
Z jego perspektywy świat przypominał pokryte paty-
ną nałożoną celowo dla wzmocnienia efektu realizmu
miasteczko z zestawu zabawkowej kolejki elektrycz-
nej; jakże często podobne modele znajdują pod
woniejącą aromatem lasu świąteczną choinką podnie-
cone wizją prezentów szkraby.
Ziemia obserwowana z góry przywodziła na
myśl tekturową makietę. Na kartonikowych domach
z opakowań po mleku, ustawionych w równych jak
w manierze architektury socrealistycznej rzędach, nie-
zbyt zręczna dłoń artysty, którego z racji emocjonalne-
go zaangażowania i warsztatowej prostoty należałoby
zaliczyć do twórców sztuki naiwnej, przymocowała
plątaninę drucików – anten radiowo-telewizyjnych.
Porozrzucane po dachu gołębniki, ozdobione buro-
niebieskimi szkiełkami – luksferami – wejścia do kla-
tek schodowych, zasłonięte białymi firankami okna,
w których czy to zieleniły się rośliny doniczkowe, czy
też czerwieniły ozdabiające święte obrazki sztuczne
kwiaty, kwadratowe okienka schowków i suszarni
9
15. wykonano z podobnym brakiem staranności. Na par-
terze budynku, który kojarzył się z monstrualnym
pudełkiem po butach, urządzono skąpo zaopatrzony
sklep ogólnospożywczy, a obok, jak wynikało z kośla-
wych napisów, magiel, masarnię, pracownię krawiecką,
sklep odzieżowy oraz maleńki zakład przetwórczy. Na
piętrze owego pawilonu znajdował się niewielki dom
kultury; w jego skład wchodziła osiedlowa biblioteka,
popadająca w ruinę wypożyczalnia kaset wideo, któ-
rej właściciel flegmatycznie próbował wdrażać nowe,
wygodniejsze sposoby korzystania z zasobów świa-
towego kina, a także centrum rekreacji siłowej oraz
lokal taneczno-rozrywkowy.
Lokali o podobnym przeznaczeniu było w po-
bliżu kilka, następny punkt świadczący usługi przy-
jemnościowe znajdował się tuż za zrobionymi jakby
z zapałczanych pudełek garażami, w staromodnym
okrągłym budynku, który do złudzenia przypominał
pudełeczko po cukierkach miętowych (opakowania
tego typu niełatwo dziś znaleźć). Aby dotrzeć do ko-
lejnego lokalu, będącego miejscem najbardziej istot-
nych miasteczkowych obcierek, należało przeciąć
rozległy, wbity jakby klinem w otaczające go szczel-
nie tekturowe prostopadłościany park, czy raczej: zie-
loną przestrzeń, wypełnioną wyciętymi z kolorowego
papieru drzewkami i krzaczkami, upstrzoną ciemno-
brązowym konfetti, którego zadaniem była symulacja
psich odchodów.
Pomiędzy prostokącikami bloków, przez roz-
legły plac zabaw, pozbawione bramek i linii bocznych
10
16. dzikie boisko do gry w piłkę nożną, obok szarych
zabudowań przedszkola, a zarazem lokalnej siedzi-
by związku wędkarskiego, oraz kwadratowych bu-
dynków kryjących przepełnione krańcowo śmietniki,
między ustawionymi na parkingach i chodnikach sta-
romodnymi samochodzikami, przyprószonymi sadzą
rajskimi jabłoniami, sztucznie zielonymi młodymi
jarzębinami, strzelistymi, przyciętymi u wierzchołka
topolami, obok rozcapierzonej wierzby płaczącej,
której plastikowe kity wrastały w metalowy model
rdzewiejącego ze starości autokaru, i w końcu obok
wybujałych krzaków bzów przetaczał się kondukt.
Jego koniec, złożony z okutanych w ciemne odzie-
nie, niezbyt skorych do religijnej kontemplacji po-
staci, sięgał budynków przybytku bożego. Sam dom
modlitwy przypominał nieskładny stos opakowań po
jajkach, połączenie bożonarodzeniowej szopki z bla-
szaną halą wystawienniczą, choć z tej perspektywy,
ze swoim krzywym, zapadającym się pod różnymi
kątami dachem, mógł wyglądać na śmiały, awangar-
dowy zamysł architektoniczny, który zestarzał się
ideologicznie. Tkwił tutaj jak tani frazes w porządnie
skonstruowanej poradzie metodycznej.
– Nie przypuszczałem, że sprawy przyjmą
taki obrót – wystękał, spoglądnąwszy przez odarte
z dekoracyjnych draperii okno, po czym z niechęcią
skierował uwagę na wypełnione odorem procesów
gnilnych mieszkanie, nie zaprzestając reanimacji ją-
der i nacierania obolałej kości ogonowej, dla której
upadek z takiej wysokości na pewno nie był rzeczą
11
17. normalną, tym bardziej że w swym dyktowanym
prawem ciążenia ruchu spotkała się nieoczekiwanie
z pozostawionymi na środku pokoju hantlami. – Ki
diabeł je tu zostawił... – Westchnął i spojrzał na su-
fit, gdzie na haku chybotały się smętne pozostałości
lampy.
Pewne ważne
i niecierpiące zwłoki sprawy
W czeluść pogrążonego w martwocie anek-
su kuchennego wdarło się głuche tąpnięcie, jakby
ktoś piętro wyżej gwałtownie zamknął tapczan. Po-
ruszony niespodziewanym dźwiękiem Ślęk zarzucił
poszukiwania artykułów żywnościowych zdolnych
wypełnić jego rury esencjonalną emulsją i powrócił
do kontemplacji pewnych ważnych, a niecierpiących
zwłoki spraw.
Najdroższa! – rozpoczął swój noszący znamio-
na pożegnalnego list – przeżyliśmy razem tyle wspania-
łych chwil, które swym niezaprzeczalnym urokiem zapadły
głęboko w mą pamięć; chwil, których arkadyjskiego bla-
sku nie przyćmi żadne słońce. Najdroższa! Ileż razy moje
spragnione dłonie chciwie błądziły wśród wzgórz Twych
cudnie ukształtowanych, pełnych piersi, które profanowi
mogłyby się wydać tandetnym tworem z silikonu – choć,
przysięgam na wszystko, nim nie były. Ileż razy zapada-
łem w rajską toń puszystego pierożka, który po kociemu,
12
18. odwracając się do mnie tyłem, prężyłaś i który aż prosił się
o zdrową dawkę nadzienia. Ileż razy pokrywałem solidną
porcją lukru Twe modelowane ręką antycznego rzeźbia-
rza podbrzusze, ile razy wbijałem się niczym oszołomiony
młody byczek w deser jędrnych, dorodnych pośladków...
Ile namiętnych igraszek pamięta ta zmięta, przepocona
miłością, malowana w kwiaty pościel, w której lubiłaś pre-
zentować swą wdzięczną cielesność.
Najdroższa! Od początku zdawałem sobie sprawę,
że preferujesz mężczyzn lubiących aktywny wypoczynek,
dowcipnych, zabawnych, inteligentnych, a nie znosisz zakła-
mania, głupich filmów i kobiet niemających własnego zdania
i na wszystkie pytania odpowiadających „tak”, ale ucieszyło
mnie, że nie pogardziłaś moim skromnym towarzystwem,
które nierzadko mogło być dla Ciebie nieznośne. Jestem Ci
za to bardzo wdzięczny i nie zapomnę o tym do końca mych
smutnych i przesyconych brakiem Twego ciała dni.
Najdroższa! Pragnąłbym raz jeszcze nacieszyć się
blaskiem Twych wydanych słonecznej kąpieli, rozwartych
śmiesznie ud; Twych zmysłowych, znamionujących gorą-
cą, południową naturę, uwieńczonych sztywnymi sutkami,
ślicznie opalonych piersi; Twych maleńkich, doprowadza-
jących pewnie do stanu wrzenia niejednego samca bosych
stóp, wbijających się w szorstką skórę nadbrzeżnego pia-
skowca; Twych ekstatycznych ust, które zwiastowały dobrą
nowinę naprawdę sytej zmysłowej uczty, jaką niejednokrot-
nie spożywaliśmy zanurzeni w oceanie zielonych łąk.
Pamiętasz nasze popołudnia spędzane na we-
randzie domostwa, którego uformowane niewprawną
ręką drewniane ściany pokryte były oślepiająco białym
13
19. wapnem? Letnie słońce leniwie sunęło po nieboskłonie,
a Ty opierałaś się półsennie o balustradę. Układ Twych bo-
sko wyrzeźbionych nóg, sposób, w jaki się przeciągałaś,
nadawał takim scenom iście mitologiczną figlarność. Spo-
glądałaś na mnie przez ramię i uśmiechałaś się zachęca-
jąco, pamiętasz?
Byliśmy dla siebie stworzeni, my, dzieci wszech-
świata poszukujące rozkoszy o bladym świcie, wśród roz-
taczających się woni ziół i radosnego śpiewu ptactwa.
Wydawało się, że nic nie zmąci naszego rajskiego byto-
wania, ale przyszedł ten dzień, czarny, posępny, najsmut-
niejszy, najstraszliwszy w moim życiu dzień, w którym
najnormalniej w świecie zabrakło mi miejsca w buforze
pamięci.
Najdroższa! Wybacz! Po stokroć przepraszam – pa-
dam do Twych stóp i roszę je łzami prawdziwej namiętno-
ści, składam na nich pocałunki wiekuistego pożądania – ale
na swoją kolej czekają już inne gorące piękności z szeroko
rozwartymi koszyczkami, które aż się proszą o śmietan-
kowy zastrzyk, a na dodatek (zdradzę Ci ten sekret, choć
lico me pokrywa iście dziewiczy rumieniec) zainteresował
mnie pewien śmieszny, a zarazem niezwykle ciekawy film,
ukazujący pękatego człowieka w czarnej masce, który
najwyraźniej traci niewinność podczas spotkania z pokaź-
nych rozmiarów psem o dziwnym pysku. Ach, ileż w tym
wszystkim pasji, ile szczerości! Musisz przyznać mi rację,
że pliki z ruchomymi obrazami do niewielkich nie należą,
a jeśli weźmiesz pod uwagę mój przestarzały technicznie
sprzęt i ograniczoną pamięć, zrozumiesz, że podjęcie tej
drastycznej decyzji było koniecznością. Jakże często życie
14
20. składa się właśnie z takich nieprzyjemnych chwil, radykal-
nych momentów wyboru. Sądzę, że nie żywisz urazy i że
wspólnie spędzone chwile pozwolą nam z nadzieją spoj-
rzeć w przyszłość, Twój na zawsze, szczerze oddany
Tajemniczy Adorator
PS
Tak między Bogiem a prawdą, Twoje infantylne
marzenia, pozwolisz, że tutaj zacytuję: „skończyć studia,
a potem być szczęśliwą jak każda porządna dziewczyna”,
zaczynały działać mi na nerwy, co, myślę, jest prawdzi-
wym powodem naszego rozstania. Ścieżkę dostępu na
wszelki wypadek, pozwolisz, zachowuję.
Zakończywszy trudną rozmowę z cybernetycz-
ną dziewczyną, Ślęk oddał się kultywowaniu zamiło-
wań do informacji opatrzonych klauzulą „tylko dla
abonentów w daleko posuniętej desperacji”.
Dobry dotyk
Nie doczekawszy się Parucha, na którego
przecież wcale nie czekał, Dulda wypił kilka głęb-
szych, które postawiły go do pionu, przyodział się
w swój tajemniczy kombinezon ze specjalnym per-
forowaniem w najbardziej zaskakujących miejscach,
a następnie opuścił kwadrat, zostawiając w drzwiach
kartkę informującą, iż udał się na wieczorny spacer
z psem, co mijało się z prawdą o tyle, że psa nie
15
21. posiadał, i poszedł szukać szczęścia w pobliskim
parku zwanym laskiem. Prawdę mówiąc, zamierzał
szukać tam nie tyle szczęścia, co potwierdzenia pew-
nych hipotez, które jakiś czas temu zalęgły mu się
w głowie i od tej pory nie dawały spokoju.
Podejrzewał mianowicie, że to zarośnięte
w stylu ogrodu angielskiego, kluczowe dla miastecz-
ka miejsce tylko pozornie służy okolicznym miesz-
kańcom jako przestrzeń rekreacji i zabaw ruchowych,
a tak naprawdę, kiedy tylko zajdzie słońce, staje się
jądrem ciemności, zaludnionym przez indywidua
o nieokreślonych preferencjach, tarliskiem pełnym
żądnych zwyrodniałych doznań zjaw, wrzodem na
przestrzeni miejskiej, który domagał się natychmia-
stowej społecznej interwencji. Było to zadanie dla
niego.
Zaraz za stojącym obok kiosku Ruchu przy-
stankiem, niedaleko pomalowanego byle jak przej-
ścia dla pieszych, którego równie dobrze mogłoby
w ogóle nie być, bo i tak nikt z niego nie korzystał,
spostrzegł wyłom w otaczającym park niebiesko-bia-
łym parkanie. Kierowany zwykłą ludzką ciekawoś-
cią postanowił skorzystać z nadarzającej się okazji
i wejść doń nie, jak przyzwoitość nakazuje, wejściem
głównym, ale tym właśnie otworem.
Przez stratowane chaszcze i krzaczyska dotarł
prosto do jądra zieleni. U krańca wydeptanej niczym
przez rannego nosorożca ścieżki tkwił zapadający się
w południowe, błotne brzegi sadzawki samochód.
Pojazd przypominający wielkiego żuka, któremu za-
16
22. brakło sił, żeby dotoczyć kulkę gnoju do końca, miał
wgnieciony zderzak, zdeformowaną maskę, jego
przednią szybę pokrywała pajęczyna stłuczenia. Dul-
da zbliżył się i zaglądnął przez boczną szybę do środ-
ka. Nieoczekiwanie dla siebie zobaczył leżące tam
bezwładnie ciało Parucha. Jego blada i zakrwawiona
twarz spoczywała bez ruchu na dmuchanej poduszce.
Denat był nagi jak go pan bóg stworzył, to znaczy
pozostawał jedynie w slipach.
Tak więc się sprawy miały!
Porządny i odpowiedzialny z pozoru człowiek,
który miał czelność tytułować się jego przyjacielem,
okazał się zwykłym zboczeńcem, osobnikiem bez-
troskim i nieodpowiedzialnym, który miast spotkać
się, jak było zaplanowane, i poddać analizie wyima-
ginowane widowisko piłkarskie w sposób przykład-
ny i cywilizowany, podążył za mrocznym instynktem,
za wynaturzonym głodem, który zaprowadził go jak
na smyczy w miejsce, gdzie dochodziło do nietypo-
wych propozycji i zachowań urągających normom
ustanowionym przez przedstawicieli zdrowej tkanki
społecznej.
Ach, moja osoba była więc tylko pretekstem
do pokątnego zaspokojenia jego ukrytych pasji, ale
sprawiedliwość, choć nierychliwa, dosięgła go swoją
macką; są jednak w tych czasach zasady, za którymi
stoją nieugięci funkcjonariusze aparatu egzekwują-
cego, stary dobry świat nie zszedł całkiem na psy!
– pieklił się nie bez zadowolenia Dulda.
17
23. I choć sytuacja poraziła go swoją klarow-
nością, ucieszył się z takiego rozwoju wypadków.
Wszak właśnie tego wieczora miał zwierzyć się Paru-
chowi z najcenniejszych sekretów, miał pokazać, że
prawdziwa męska przyjaźń może być podparta czymś
innym niźli tylko gołosłowiem i sztubackimi wygłu-
pami, że jest coś więcej – za tym wszystkim kryje
się tajemnica, której profan nie może zrozumieć, nie
mówiąc o jej zgłębieniu.
Nagle też, nie wiedzieć czemu, do głowy przy-
szła mu kolejna dziwna i śmieszna myśl: a gdyby tak
wejść do samochodu i, powiedzmy, nie żeby od razu
coś, ale po prostu sprawdzić twardość tego śmiesz-
nego tulejkowatego fragmentu ciała – niby od nie-
chcenia poddać rutynowej kontroli, ot, podnieść to
i delikatnie zważyć w dłoni, zupełnie przypadkiem
podrzucić, porównać, cmoknąć, zmiętolić i przejść
z tym do porządku dziennego? Nie umiejąc zdecy-
dować się na żaden odważny ruch, Dulda dreptał
w miejscu, wpatrzony hipnotycznie w nagie zbocze
Paruchowego krocza. Czuł trwogę i jednocześnie
przyjemny dreszcz.
Gdzieś w alejce parkowej mignęła mu postać
zwalistego cyklisty, który widać nie umiał uporać
się z pojazdem i co rusz z niego spadał. Dulda za-
szczycił tamtego chwilowym zainteresowaniem, po
czym uznał za osobę poczytalną, ale pozostającą pod
wpływem, i postanowił nie zwracać na niego uwagi,
poświęcając się całkowicie rozpinaniu swego zapięte-
go na szyfr kombinezonu, co też okazało się dużym
18
24. błędem, ponieważ już po chwili dobrze zbudowany
cyklista wymierzył mu siarczysty policzek i zarazem
dużo mocniej poprawił wielką jak bochen pięścią.
Zapadając w mroczną czeluść, Dulda zdał so-
bie jasno sprawę, że jest młodym i atrakcyjnym, żeby
nie powiedzieć, całkiem przystojnym człowiekiem;
za piękno, co zrozumiałe, płaci się wysoką grzywnę,
jednak dlaczego właśnie teraz? W pół drogi do celu?
Właśnie teraz, kiedy nadeszło jego długo oczekiwane
pięć minut, ktoś jak na złość pchnął czas do przodu.
Dancing pośród kartofliska
Do zajmowanego przezeń stolika przysiadł się
bez zaproszenia Ditko. Borda nie zwrócił na niego
uwagi, świat przedstawiony latał mu kole kija. Plany,
jakie hodował, nadzieje, jakie żywił w barakach szy-
szynki, wszystko wzięło siarczyście w czachę. Jego
opuchnięta twarz sprawiała wrażenie, jakby w trak-
cie zaciętej samczej walki dostał z kopyta, co samo
w sobie mogło podnieść jego męskość, wszak nie
od parady mówi się, że blizny na twarzy mężczyzny
są jak drogie klejnoty na palcach kobiety. Niestety,
opuchlizna była wynikiem długotrwałej intoksykacji.
Na środku parkietu w dobrze widocznej z tej per-
spektywy dancingowej części lokalu jakaś przema-
cerowana napojami wyskokowymi parka odstawiała
godowe piruety.
19
25. Mężczyzna podskakiwał raz na jednej, raz na
drugiej nóżce, drapał się pod łopatkami, uderzał ła-
pami w klatkę piersiową, rozkładał szeroko ramiona
w wiele mówiącym geście „a skąd ja mam, kurwa,
wiedzieć”, dumnie wysuwał do przodu podbródek,
mierzwił włosy, po czym robił sobie staranny prze-
działek, podnosił wysoko ręce i opuszczał je gwał-
townie, zupełnie jakby usiłował kozłować gigantyczną
piłką lekarską.
Kobiecina wydawała się nie reagować na ta-
neczną ekspresję partnera. Niezainteresowana jego
ruchami, zamknięta w sobie, zamyślona, tańczyła
sztywno i bez zacięcia. Oszczędna w gestach, oddana
nieśmiałym podrygom wirowała jak niezbyt dobrze
rozkręcony kolorowy bączek, jakim zwykły bawić się
podczas rodzinnych biesiad rozbrykane pędraki, do-
prowadzając zebraną wokół stołu i rozkoszującą się
trunkami starszyznę do czarnej rozpaczy.
Po pewnym czasie ruchy tancerza zmieni-
ły charakter, zupełnie jakby on sam przeistoczył się
w drapieżnika atakującego ofiarę – dłonie poruszały
się jak nożyce, ramiona jak cepy, roztrzęsiony, roze-
drgany symulował walkę z przeciwnikiem, z której,
jak można było się domyślić, śledząc dramaturgię
tańca, wychodził zwycięsko. Dreptał wkoło, wciąga-
jąc i wypuszczając ze świstem powietrze, wydawał
z siebie pomruki i chrząknięcia mające podnieść jego
atrakcyjność w oczach partnerki. Jego twarz była
czerwona z wysiłku, jaki wkładał w owe quasi-cyrko-
we popisy.
20
26. Ruchy kobieciny również uległy modyfikacji.
Teraz była ponętną i atrakcyjną młodą kobietą, któ-
ra po ciężkiej, wyczerpującej pracy zażywa prostych
radości życia. Przewracając oczyma, dotykając koń-
cem języka górnej wargi, próbowała nawiązać z roz-
gniewanym partnerem mimiczny kontakt. Raz po raz
podnosiła nabrzmiałe sekretem natury gruczoły, uwy-
datniając ich wielkość i sympatyczne wykształcenie, po
czym wolno okręcała się wokół swej osi, pozwalając
mu zachwycać się własnym ładnie wyrzeźbionym wy-
kończeniem. Jej sztywne, uniesione nad głową dłonie
wykonywały sugestywne arabeski, które w dialekcie
odczytywalnym na poziome komórkowym obiecywały
pełnię miłosnego oddania, kusiły wybrańca gotowoś-
cią uczynienia dla niego wszystkiego, a nawet czegoś
więcej.
Mężczyzna, ulegając tajemniczej sile, jaka
opanowała jego umysł, poprawił położenie w spod-
niach narządu rodnego, ustawił go w ten sposób, by
obudzona męskość prezentowała się z jak najlepszej
strony. Kobiecina nie pozostała mu dłużna – widząc,
że sprawy przybierają właściwy obrót, zaczęła tup-
tać w miejscu, ocierając się delikatnie o jego pakuły.
Grymas zadowolenia rozlał się deltą na jego twarzy,
chwilę potem zaczął drapać się po całym ciele, syg-
nalizując tym gestem opiekuńczość, poświęcenie
i gotowość do finansowej opieki nad ewentualnym
potomstwem, którego przyjściu na świat tak czy
owak należało zapobiec. Ona, potrząsając w rytm
muzyki plaskaczem, dawała znać, iż wypełniona jest
21
27. macierzyńskimi uczuciami, a jej piersi gotowe są wy-
pełnić się smacznym mlekiem.
Borda śledził ową odtwarzającą jakiś pradaw-
ny rytuał scenę bez emocji. Na zmiętej, sfilcowanej
twarzy nie pojawił się nawet cień zainteresowania
rozgrywającym się przed jego oczyma równaniem,
którego wynik był jednoznaczny.
Mężczyzna, pozostający najwyraźniej w stanie
błogosławionym przez Bachusa, a będący przy tym
w tak zwanej sile wieku, robił teraz takie wrażenie,
jakby siła od niego odeszła i pozostała mu tylko spar-
ciałość. Jego obarczona wielkim brzuszyskiem postać
przywodziła na myśl nieporadny rysunek dziecka,
które starało się przedstawić niezbyt wesołe przygo-
dy ścioranego życiem ziemniaka.
Na kobiecinę nie warto było patrzeć. Tłusta
paszcza pokryta grubą warstwą wyzywającej tapety
przypominała pośmiertną maskę wykolejonej baletni-
cy. Szeroki dekolt na czymś, co być może onegdaj
stanowiło istotny element urody, opięte niczym skór-
ka na parówce spodnie, wylewające się spod kusej
koszulki zwaliste pokłady przerośniętej tkanki tłusz-
czowej – wszystko to wcale nie dodawało sprawie
należytej pikanterii.
Wytopiłby z niej niemało smalcu – pomyślał
Borda z obrzydzeniem i choć jej skomasowane cielsko
przypominało mu nieco samca parodiującego samicę,
to z chwili na chwilę znajdował w zakamarkach gala-
rety nieśmiało kiełkujące ziarno zdesperowanych my-
śli, iż w warunkach sprzyjających, a podprogowych,
22
28. dopuściłby się na tym zagonie czynów niecnych, gier
zdrożnych, jeżeli nawet nie dla kultywacji bezeceń-
stwa, to ot tak, dla czystej sportowej rywalizacji.
Ditko, który przysiadł się nieproszony, równie
nieproszony rozpoczął swoją opowieść:
– Posłuchaj...
Trzpiotka o trącących girach
Pewnego dnia, a byłem okrutnie na korzenną
fizyczność zorientowany, w nadziei macerunku uda-
łem się do jednej dobrze skonstruowanej sklepikarki,
z tych, co to modlą się pod figurą, a diabła mają za
skórą – jakoś podejrzanie gęsto się do mnie uśmie-
chała, żeby to był tylko taki sklepikarsko-reklamowy
chwyt. Nie żebym do niej pukał z grubą tubą, o nie!
Przyszedłem z pękiem przysłowiowych nowalijek, Ka-
siu, a co u ciebie, ach, jaka ty dzisiaj jesteś taka jakaś,
oj, oj, a może by tak, co? Kiedy? No co kiedy – dziś!
Najpóźniej jutro!
Ona ochoczo przystała, coś chyba jakby na
to czekała, że dnia pewnego – choć niewiadomego
– lecz oczywistego – przyjdę i wejdę, okienko będzie
otwarte, szczękoczułki rozwarte i będziemy się...
hmm... tegować do białego rana, ech, pachniało mi
to tegowanie jak sam nie wiem co!
Była to trzpiotka, jak już wspominałem, so-
lidna w budowie, szeroko wykształcona, rozłożysta
23
29. – jakiż miała doborowy zad! Jak żyję, podobnego
nie widziałem! Jakby ona z tym zadu plaskiem na
człowieku siadła, ech, toby coś w człowieku pewni-
kiem złamała, jak nie kości, to tuszę... Ciepluteńkie
było z niej dziewuszysko, chętne, ponętne, robotne
i energiczne, w krochmalu – na twarzy to miała pisa-
ne – chciałaby się taplać, w kisielu walczyć o stadny
prymat, budyniem jak borowiną leczniczo okładać,
no, słowem, chciało się z nią założyć, tą, hmm, lokatę
krótkoterminową – to jest... nie, żeby od razu na
całe życie, ale jakieś szybkie pompki – a czemuż
niby nie?
Podprowadzony tymi myślami udałem się
z nimfą na miasto, coby jej chomąto mojego dygotu
nasadzić. Ni stąd, ni zowąd przyjęcie się wywiązało
w plombie człowieka, zdaje się, trzecioligowego ak-
tora, co samo w sobie, rzecz jasna, napawało delikat-
nym niesmakiem, choć, trzeba przyznać, środowisko
zebrało się tam doborowe, a i samo miejsce trzymało
fason.
Podczas rozwijającej się z wolna zabawy, któ-
ra miała szansę przeistoczyć się w potańcówkę, nimfa
podeszła do mnie, przy boku mym usiadła, trajkotać
poczęła jak najęta: Poczekaj, najdroższy, poczekaj,
już, już, jeszcze chwilka, a zajdziemy w pielesze
i tam się obaczy, co by tu można. Jakby w przedsma-
ku tego, co się tam zobaczy, wpiłem się łapczywie
w jej rozwarte kleistym zaproszeniem usta i ślinić
się namiętnie zaczęliśmy. Zdaje się, że moja baletni-
ca wiedziała, jak w życiu się kręcić, żeby podkręcić
24
30. skalę szarości do fizycznego bólu, który objawiłby
się halucynacją kolorów jak tęczą pod nieboskłonem
puszki mózgowej, na podbiciu galarety, gdzie są te
odpowiedzialne za takie doznania czułki. Dobrze!
Rozczuliłem się – kropelkowanie rozpoczęte!
Jużem się po raz drugi narodził, jużem smółkę oddał,
gdy nagle jakiś fetor, o boże – pleśń serowa, zbuk
w najgorszej zatęchłej postaci. Cóż to, myślę sobie,
czyżby aktorzyna babcine zwłoki, za której rentę
wiedzie hulaszczy swój żywot, w tapczanie kitrał?
Patrzę, nimfa moja siedzi wpół zgięta, jej zimne nóż-
ki niewinnie podwinięte... Nagle prawda z całą swą
brutalnością po pysku mnie zdzieliła – toż to jej rapy
trącą! Jej rapy pod moją twarzą! To one!
Zaraz też w trakcie uścisków mimowolnie za-
cząłem lustrować stan rzeczy i twarz moja podzieliła
się na połowy, jedna lizu-lizu, chlastu-chlastu, a druga
się z przerażeniem rapom przyglądała, zgorszona tym
widokiem (paznokcie – eufemizm! – fioletem suto
pociągnięte), bo wyglądać zaczęły jak ciepłe świńskie
racice, a całość trąciła padliną. I już jakoś nie chcia-
łem z nią tematów wiadomych poruszać, a o dzie-
leniu łoża i patrzeniu, co by tu można, mowy nie
mogło być żadnej, co tylko, to może dezynfekcja
i deratyzacja.
Odór wytrącił broń z ręki Amora, czar prysł,
gad schował głowę, badyl usechł, a cała jej misterna
budowa wydała się nieprzyjemnie żółta i nieapetycz-
na. Och, żeby się nimfie z objęć wyłuskać, myślałem.
O możliwość ucieczki bogów błagałem, co trudnym
25
31. było, bo nimfa już zmiękła, już się maślana niczym
ryba zrobiła, już by mnie na chałupę prowadziła, już
– patrzę – rękę włożyła w zagięcia mego rozdroża,
które w warunkach łoża nabrzmiałoby ciastem, lecz
teraz ja marzyłem tylko – uciekać, uciekać!
Nie bacząc na nic, wstałem – rozstać się – po-
rzucić w jednym momencie chciałem – drzwi z kopy-
ta otworzyć musiałem i dalejże biec w czeluść, dalej,
byle dalej, jak najdalej, nagle, o zgrozo, trzpiotka,
ciągnąc za mną, krzyczeć zaczęła: Poczekaj! Słysza-
łem stukot jej bucików o kocie łby. Poczekaj! My ra-
zem! To jeszcze nie koniec przygody!
O nie!
Młody byłem, głupi, lecz od tamtej pory do
serów pleśniowych i zimnych nóżek serca nie staje!
Tu Ditko zakończył, czekając aplauzu i słów
zachęty do dalszego bajania, ale Bordzie nie w smak
była ta kulinarna anegdotka, coś go gryzło, coś du-
siło, tłamsiło, nie był on taki, jaki by był, gdyby jakiś
był.
Dlaczego siedzi sam? Gdzie jego partnerka?
Czyżby doszło do separacji? Czy to tylko symula-
cja? Gdzie pies, gdzie bies, gdzie prawda pogrzeba-
na? – spekulowano z niezwykłą ostrożnością w ku-
luarach.
26
32. Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym e-booksweb.pl.